Feeds:
Posts
Comments

Po raz kolejny wracam po długiej przerwie i zastanawiam się czy warto dalej tu pisać. Ale z drugiej strony gdzieś i jakoś trzeba utrwalać te uciekające chwile. Przystanąć i posłuchać wiatru i poczuć zapach rozgrzanego asfaltu po deszczu. I przypomnieć sobie, że radość jest na wyciągnięcie ręki, trzeba tylko nieco zwolnić i zauważyć te wszystkie drobiazgi, które mogą tak wiele wnieść do szarej i monotonnej rzeczywistości. Kilka lat temu wydawało mi się, że moje życie to jedno pasmo splatających się ze sobą dni, które niewiele się od siebie różnią i wydawało mi się że nic się ciekawego nie dzieje i otacza mnie monotonia i bardzo szara rzeczywistość. I doszłam do wniosku że muszę zacząć szukać kolorów wokół siebie. Wszędzie i zawsze. Postanowiłam sobie, że codziennie wieczorem będę sobie zapisywać przynajmniej jedną pozytywną chwilę, która mi się przydarzyła w danym dniu.Na początku było trudno, musiałam się bardzo rozglądać i być czujna, żeby zacząć zauważać co się pozytywnego dzieje dokoła. Żeby chociaż jeden wpis pojawił się w moim zeszycie. Uważnie się rozglądałam w drodze do pracy, na spacerze z psem, w czasie zakupów czy spotkania ze znajomymi. I okazało się, że z czasem mój zeszyt zaczął sie zapełniać zapachami, obrazami, smakami, doznaniami i odczuciami. Z czasem przestałam o tym myśleć i świat nabrał wielu kolorów. Mimo to dalej zapisuję w zeszycie, prawie codziennie, różne pozytywne doznania i obserwacje. I wciąż mi to dużo daje, zmusza do zwolnienia, zastanowienia i docenienia tego, co mam. I dlatego też, nie potrafię zupełnie zamknąć i skończyć tej przygody blogowej bo jest też sposób na to, żeby zwolnić, zastanowić się i utrwalić. Chociażby tylko dla samej siebie.

Nie wiem jeszcze co tu się będzie pojawiało, pewnie sporo zdjęć a mało tekstu, jako że zdjęcia świetnie się nadają żeby utrwalać miłe chwile. Jak dzisiejszy spacer w czasie lunchu. Muszę przyznać, że odkąd mam telefon z aparatem, utrwalanie jest dużo łatwiejsze bo można to robić zawsze i wszędzie. Ale normalny duży aparat też mi wciąż często towarzyszy i będzie się tu pojawiał.

A oto obrazki z dzisiaj, co można zobaczyć jak się wyjdzie z biura o 1:00 i pochodzi po okolicy przez jakies 45 minut. Wciąż wiele do odkrycia przede mną. I do odkrycia na nowo, bo teoretycznie te miejsca znam, ale dawno mnie tam nie było. Jak i tutaj…

IMG_0454 IMG_0456 IMG_0459 IMG_0461 IMG_0465

I tak samo się stało z moim urlopem macierzyńskim. Nie wiem kiedy to przeleciało, wiem tylko że zdecydowanie za szybko… I tak jutro znowu wsiądę do metra i ruszę z tłumem do centrum Toronto żeby usiąść w swoim biurowym kąciku i stukać na klawiaturze przez osiem godzin dziennie. A tu jak na złość, na cały przyszły tydzień zapowiadają bardzo ciepłą pogodę. Jutro ma być słońce i 19 stopni a w czwartek słońce i 21 stopni. I wcale mi nie będzie żal, że muszę tam siedzieć zamiast zażywać świeżego powietrza i spacerować sobie z Małą nad jeziorem albo po innych miłych miejscach. No cóż, tak to niestety jest. Czas zabrać się poważnie za plan B. Czyli zaczynamy grać w totolotka…

A oto jak Mala wyrosla przez ten rok…

wystawa

Dwie czytelniczki wyrazily zainteresowanie, wiec rozwijam temat wystawy fotograficznej w której biore udzial. Wystawę zorganizowaliśmy w pięcioro, cztery kobity i jeden facet. Zdjęcia wiszą przez cały październik w kawiarni a wczoraj było oficjalne “otwarcie”. Było trochę ludzi, krewnych, znajomych i ludzi z klubu fotograficznego do którego cała nasza piątka należy i gdzie się poznaliśmy. Temat który sobie wybraliśmy to Toronto in Black and White, czyli Toronto na czarno-biało. Każdy z nas wystawił po trzy zdjęcia i zobaczymy czy jakiekolwiek się sprzeda. A oto moje:

Secret Window, Hart House, UofT

Knox College, UofT St. George Campus

Serenity, Ashbridges Bay

i znowu z Ontario

Jak już Res Varia pisał u siebie, wróciłyśmy całe i zdrowe, zaaklimatyzowałyśmy się, Mała zaczęła żłobek i zeń wynikające choroby a ja się powoli (bardzo) godzę z myślą o powrocie do pracy… Udało nam się wybrać na rodzinny wypad w przyrodę, co pozwoliło na naładowanie akumulatorów i przyniosło dużą dawkę pozytywnej energii.

A dzisiaj było “otwarcie” mojej pierwszej małej wystawy fotograficznej, którą zorganizowaliśmy z czwórką znajomych z klubu fotograficznego. Nic wielkiego, każdy miał po trzy zdjęcia, ale zawsze coś. Wiszą na ścianie kawiarni, są oglądane przez tzw. publikę i są wystawione na sprzedaż. Nie liczę na to, że któreś się sprzeda, ale cena przy moim nazwisku i tytule zdjęcia jest wpisana, co też daje nieco inną perspektywę na własne dzieło.

A poniżej kilka zdjęć z naszego wypadu. Jest to tylko malutka próbka tego, co siedzi w komputerze, może kiedyś uda mi się wiecej wydobyć i tutaj umieścić po kawałku. Dzisiejszy odcinek poświęcony jest widokom z parku Algonquin oraz nocnym widokom na nasze jezioro. CDN

I wciąż tu jesteśmy. Odwiedzamy, zwiedzamy, oglądamy, jemy i pijemy. Matilda wciąż bardzo dzielnie znosi wszelakie oznaki zachwytu i miłości ze strony babć, dziadków, cioć i kuzynek. Pozwala się nosić, pieścić, tulić i zabawiać. Nie wiem co my z nią zrobimy po powrocie do Toronto. Chyba będzie trzeba iść na Dundas Square żeby jej dostarczyć rozrywki i widoku wielu obcych twarzy. A tak poważnie to cieszę się bardzo że jest taka otwarta na wszystko i wszystkich. Nie ma problemu żeby z nią chodzić po mieście, iść na obiad czy deser do Wedla. Gdybym jej dała to pewnie próbowałaby różnych gatunków piwa razem ze mną, a tak to musi się zadowolić swoimi słoiczkami i kosztowaniem potraw, które mogę jej dać.

A ja też wciąż oglądam, odkrywam i poznaję na nowo, przypominam sobie albo nie. Różne rzeczy mi się podobają, inne nieco mniej, ale doszłam do wniosku, że to już nie jest moje miejsce. Nie czuję się tutaj jakbym była u siebie, a raczej jak turysta, który patrzy na wszystko z zewnątrz. Jasne, że mam sentyment do różnych miejsc i przeprowadzam Matildę naszymi starymi ścieżkami, ale jak wczoraj szłam po Rynku to czułam się trochę tak, jak kiedy zwiedzałam Wiedeń, Pragę czy Berlin. Nie wiem czy to dlatego, że chodzę po mieście dużo wolniej niż chodziłam kiedy tu mieszkałam, bo nie muszę nigdzie pędzić (jak to turysta), czy też dlatego, że na szyi wisi mi aparat fotograficzny i na wiele rzeczy patrzę pod kątem robienia zdjęć, czy może dlatego, że właśnie już tu nie należę i nie potrafię się zgubić w tym tłumie. Nie mam pojęcia czy potrafilabym tu wrócić na stałe i tu żyć. Nie wiem też czy byłby to rzeczywiście powrót, czy też kolejne zaczynanie wszystkiego od nowa, poznawania realiów i życia w nowej rzeczywistości. Fakt, że język znamy nie znaczy, że bylibyśmy u siebie. Myślę, że może byłoby jeszcze trudniej bo kiedy się jest cudzoziemcem wiele błędów i potyczek może być wybaczonych. Ale przecież my nie jesteśmy cudzoziemcami, więc te same potknięcia pewnie przyniosłyby różne dziwne rezultaty. Ale wracać nie mamy zamiaru, więc nie ma co teoretyzować. Pozostaje spisać spostrzeżenia i obserwacje.

Zapachy – te przyjemne i te mniej. Niektóre są tak charakterystyczne, że wciąż są i trwają i nie straszne im mijające lata i mody:

Kiosk Ruchu – nie wiem co w tym jest, ale kiedy po raz pierwszy w ciągu tego pobytu weszłam do Kiosku Ruchu to jego zapach przeniósł mnie daleko w przeszłość. Niby zmienia się technika drukowania, papier i wszystko inne, ale jakimś cudem zapach jest ten sam, przynajmniej według mnie.

Warzywniak Osiedlowy – pojawiają się nowe owoce i warzywa obok marechwki i selera, ale osiedlowy warzywniak wciąż pachnie tak samo. Jakaś taka mieszanka ogórków kiszonych, kapusty i ziemniaków. Nie wiem co w tym jest, ale jest to niepowtarzalny zapach.

Antykawriat na Szpitalnej – jeden z nielicznych antykwariatów, który jest tam gdzie zawsze był. I jak się przechodzi obok to ze środka bije taki zapach książek, że człowiek ma ochote zostawić wszystko w diabły i na nowo zapisać się na studia. Żeby mieć pretekst i powód żeby te książki kupować, nawet jeśli by ich nie czytać.

Sukiennice – polączenie cepelii, starych murów, tłumów turystów i nie wiem czego jeszcze, ale pachną tak samo i niepowtarzalnie.

Zapach podwórka w starej krakowskiej kamienicy – czasem zaciągnie z jakiejś bramy i trudno go czymś innym pomylić. Wilgoć, minione wieki i sama nie wiem co jeszcze.

Planty – gołębie wciąż robią swoje…

Pasaż od Plant do Dworca Głównego – jak bardzo by się nie starali, unowocześniali i pucowali, ten pasaż wciąż ma zapach moczu i oscyka. A może to tylko istnieje w mojej podświadomości?

Tramwaje i Autobusy – są nowsze, ładniejsze itp ale ludzie wciąż tak samo nie-pachną. Dziś przyadło mi stanąć pod pachą pewnego pana i bardzo mi z tym było źle. Nie twierdzę, że w Toronto wszyscy pocą się na różano ale jednak tego zapachu potu mniej się czuje. Choć zapach ostrego curry wyziewający, zwłaszcza w zimie, z okryć niektórych współpasażerów też mógłby niejednego powalić z nóg.

Miało być więcej impresji i zapachów, ale robi się późno a jutro kolejny długi dzień przed nami. A na koniec widokówka z Krakowa.

Oraz zdjęcie dedykacja dla K., który ma dziś urodziny, które to, po raz pierwszy od lat studenckich, spędzamy osobno. Jeszcze raz, Sto Lat Paszczaku!

zza wielkiej wody

Jak doniósł u siebie Res Varia, dotarłyśmy całe i zdrowe na tę stronę Atlantyku. Korzystając z drzemki M, postaram się spisać kilka spostrzeżeń, doświadczeń i przeżyć. Będzie dosyć skrótowo, bo sporo tego jest i nie sposób wszystko spisać.

Podróż

Minęła nam dosyć szybko, choć M bardzo mało spała w samolocie z Toronto do Frankfurtu. W czasie startu była bardzo nieszczęśliwa bo już bardzo chciała się zdrzemnąć, a nie było jak. Kiedy tylko samolot zaczął bujać się w chmurach, zasnęła mi na prawej ręce i przez jakąś godzinę spała twardym snem. Dzięki czemu mogłam zjeść zaserwowany “obiad”. Po jakiejś godzinie z hakiem się obudziła i przez długi czas nie mogła ponownie zasnąć, bo co chwilę ją coś rozpraszało. Jak już zasnęła, to za parę minut włączyły się światła i zaczęto serwować “śniadanie”. Na szczęście z osłoniętą od światła głową, przespała ostatnie dwie godziny lotu. Samolot się spóźnił, więc lotnisko we Frankfurcie musiałyśmy przebiec z jednego końca na drugi żeby zdążyc na samolot do Krakowa. Przez cały bieg M bacznie się przyglądała otoczeniu i oczywiście ani myślała o spaniu podczas godzinnego lotu do grodu Kraka. Zasnęła jak już samolot kołował. I bardzo się zdziwiła, że trzeba już wysiadać. Troszkę pomarudziła, ale jak zobaczyła kolejne atrakcje, ludzi i psy wąchające to nie marudziła wcale. Potem były powitania i podróż do Myślenic, podczas której opowiadała wszystkim wrażenia z podrózy. Na miejscu zaczęła okazywać oznaki zmęczenia i zdrzemnęła się na jakieś dwie godziny i po południu znowu na jakieś półtorej. Mimo zamykających się oczu, kompletnego skołowacenia i ilości nowych twarzy, była duszą towarzystwa, dawała się nosić na rękach, karmić i uśmiechała się bez wytchnienia. Padła wieczorem, kolo 22 i spała (z przerwami na karmienie) do 13:30 następnego dnia. A ja z nią.

Jet lag

Jaki jet lag? M okazała się wyśmienitą podróżniczką. Dzień po przylocie opędziła jedną drzemką, wieczorem znowu spać kolo 22 i z małymi przerwami do 9:30 rano. A następną noc juz zasnęła o swojej normalnej porze, jeszcze z pobudkami, ale następpna już przespana cała. Mimo tego, że musiała znowu zmienic otoczenie i łóżeczko.

Obsługa w samolocie (z Toronto do Frankfurtu)

Beznadziejna. Jedyną pomocą jaką mi zaoferowano było popilnowanie M w wózku kiedy wsiadałyśmy w Toronto, żebym mogła zanieść bagaże na miejsce i potem po nią wrócić. Przed startem ani lądowaniem nikt się nie pofatyował żeby mi powiedzieć jak mam M trzymać, a kiedy próbowałam o coś zapytać, pani przebiegła koło mojego siedzenia i nie zwolniła nawet. A potem już pilot wzywał obsługę do zajęcia miejsc. Dobrze, że poczytałam na ten temat wcześniej bo bym chyba nieźle spanikowała. Podczas rozdawania jedzenia, M spała mi na prawej ręce, więc miałam tylko lewą do odbioru jedzenia, otwarcia wszystkiego itp. Pani rozdająca nawet nie patrzyła gdzie ląduje ta taca z gorącym jedzeniem i musiałam się nieźle wykręcić żeby ją odebrać. Potem jak serwowała śniadanie w postaci zdechłego muffina, prawie jej spadł na siedzenie obok (tym razem lewą rękę miałam zajetą i nie było jak łapać). Na szczęście dziewczyna, która siedziała obok, pomogła i złapała. Przy wysiadaniu też nie było nikogo żeby pomógł się zabrać z całym balastem. Na szczęście współpasażerowie zdjęli walizkę z góry i się jakoś wytoczyłyśmy. Plusem było to, że siedzenie obok było wolne, więc sie mogłyśmy trochę rozłożyc z gratami i nogami M. Przy wychodzeniu z samolotu powiedziałam, że obsługa byla beznadziejna i jakiś facet z Air Canada wysłuchał moich zażaleń. Ale oczywiście cóż on może. Natomiast w samolocie Lufthansy do Krakowa było super, tyle że lot trwał tylko godzinę. Ale dali specjalne pasy, które się zakłada na swoje i którymi się dziecko przypina. Przy czym facet był zszokowany, że w samolocie Air Canada z Toronto czegoś takiego nie mieli i nie udzielili mi wskazówek jak postępować. No cóż, moje szczęście.

Ludzie

M od jakiegoś czasu bardzo aktywnie trenuje swoje wdzięki na przypadkowych przechodniach, współpasażerach itp. Wygląda to tak, że jak jesteśmy w jakimś miejscu publicznym, rozgląda się wokół, natrafia na jakąś twarz i na nią poluje aż twarz się uśmiechnie do niej albo odezwie. Polowanie polega na wysyłaniu uśmiechów, zagadywaniu, chrząkaniu i pluciu. W samolocie nieco marudziła, ale kiedy nie płakała, miała świetny humor i rozdawała uśmiechy komu tylko się dało. Dzięki czemu przy wysiadaniu usłyszałam poczwały, jak to była dzielna przez cały lot. Odkąd wylądowałyśmy w Krakowie, M niezmordowanie ćwiczy swe wdzięki, tylko jakoś nie bardzo jej się udaje trafiać na podatny grunt. Ludzie patrzą na nią jakimś takim zamglonym wzrokiem i nic. A M marszczy brwi ze zdziwienia i się na mnie patrzy pytająco: “O co im chodzi?”. Jak nawet bobasy nie wzbudzają uśmiechu, to trudno się dziwić, że tyle ludzi tu jest takich smętnych. A bobasy zrażone niepowodzeniem w końcu przestaną próbować i wyrosną na kolejnych smętków. Na szczęście jest rodzina, która nadrabia i obdarza M taką ilością uśmiechów, że na pewno jej wystarczy.

Jedzenie

Owszem, zwracam uwagę na to, co jem i co daję M, ale nie uważam siebie za jakąś przesadnie zwariowaną czy nawiedzoną pod tym względem. Czytam naklejki i patrzę co jest w środku, więc tutaj też to robię. I się dziwię. W związku z tym, że się sporo przemieszczamy i bywamy w różnych miejscach, założyłam że będziemy bazować na jedzeniach ze słoika dla M. Nie wysłałam całego zapasu z Toronto, mimo ze Ania mnie ostrzegała, że różnie z tymi słoikami bywa. No i teraz czytam naklejki a M próbuje i kilka słoików już wylądowało w koszu. Jeden, z ekologicznym obiadkiem, zabrała moja siostra dla psa. I pies w nocy miał rozstrój żołądka… Po co do obiadków dla dzieci daje się soki z jabłek albo winogron? Mąke? i jeszcze inne dodatki, których teraz nie pamiętam. No nic, będziemy dalej czytać i próbować i mieć nadzieję, że pies siostry nie rozchoruje się całkowicie.

Chodniki

Dzielą się na te pokryte wypasioną kostką / brukiem i na rozjechane płyty chodnikowe o których świat zapomniał. Nie ma za bardzo nic pomiędzy. Dobrze, że M nie ma jeszcze zębów, bo by sobie pewnie nieraz język przygryzła. Takie rozwiązanie jak w Toronto, żeby po prostu zrobić krawężnik i wylać chodnik cementem wydaje się być zbyt proste. I pewnie nie dałoby się na tym odpowiednio zarobić, więc nie byłoby chętnych do przetargu. Poza tym zauważyłam, ze jest bardzo mało podjazdów dla wózków. Choć przyznaję, że jak na razie moje spostrzeżenia sa oparte na spacerach osiedlowych, w centrum jest pewnie inaczej. No ale po osiedlach też wózki kursują.

Na dziś to tyle, a ciąg dalszy nastąpi (prędzej lub później). Nie wiem jeszcze kiedy się wybierzemy na podbój Rynku i okolic, odwiedzimy Smoka i Lajkonika, ale mam nadzieję że się uda. Jutro jedziemy na wieś pod Tarnowem, potem wracamy i jedziemy na parę dni na Resvariowy Śląsk. A potem znowu do Krakowa. Mam nadzieję, że M dalej będzie tak pozytywnie nastawiona do całej przygody bo jak dotychczas jest świetną towarzyszką podróży.

Jak pisała u siebie Aneta, parę tygodni temu mieliśmy okazję wspólnie zwiedzić  i odwiedzić Świątynię BAPS Shri Swaminarayan Mandir w Toronto. Nie będę powtarzała informacji na temat samego miejsca, dodam tylko, że mimo, że rozumiem, to jednak troszkę szkoda, że w środku nie można robić zdjęć. Żeby mieć pojęcie jak wygląda wnętrze, można zajrzeć na stronę Świątyni i zobaczyć zdjęcia. Na żywo robi jeszcze większe wrażenie. Mam nadzieję, że uda nam się tam wybrać kiedyś wieczorem, jak cały budynek będzie oświetlony.

A tu kilka fotek z naszej wizyty.

Parę tygodni temu przeglądałam zdjęcia z pierwszego lata w naszym ogródku i przeraziłam się widząc jak bardzo urosła nasza wierzba przez te trzy lata naszego tutaj mieszkania. Co prawda staramy się nieco podcinac jej witki coby nas po nosach nie łaskotały kiedy chodzimy do i z auta, ale to pewnie tylko je wzmacnia. Jak podcinane włosy. Efekt jest taki, że wierzba prawie całkowicie zawładnęła tyłem ogródka, trawa pod nią nie rośnie, wszędzie pełno jej listków i gałązek, które się wplątują w noże naszej kosiarki do trawy.

wierzba w lipcu 2009

wierzba w lipcu 2012

Jak widać, prawie całkowicie już zarośliśmy i wierzba już nie mieści się w kadrze. Pewnie przydałoby się kiedyś to nasze drzewo nieco bardziej stanowczo ucywilizowac, ale póki co jest jak jest. Jak wspominał u siebie Res Varia, pomieszują na wierzbie szope pracze, które udało nam się ostatnio przyłapać na schodzeniu z drzewa.

Poza tym wieczorami grają nam koniki polne oraz sąsiad za płotem pobrzdękuje na gitarze. Tuż nad parasolem ogrodowym kursują nietoperze, które polują na komary, których, niestety, wciąż jest znacznie za dużo. Kiedy zdarzają się wieczory, że nie słychać karetek, sąsiedzi nie naprawiają aut ani motorów i nie urządzają głośnych imprez, a na bezchmurnym niebie widać gwiazdy, to można pomyśleć, że jesteśmy gdzieś daleko od zgiełku miasta… A jak K zacznie jeszcze wędzić i grilować to już zupełnie jakbyśmy byli pod namiotem i siedzieli przy ognisku. I wcale mi pszczół nie brakuje, wystarczą mi koniki polne…

Osoba Lucy Maud Montgomery i jej literacka Ania kojarzą się głównie z Wyspą Księcia Edwarda i Zielonym Wzgórzem. Okazuje się jednak, że niecałą godzinę od Toronto znajduje się miejsce, które z osobą Lucy Maud ma wiele wspólnego. Mianowicie w miejscowości Leaskdale, na północ od Uxbridge znajduje się dom, w którym Lucy Maud mieszkała przez 15 lat i napisala 11 z 22 swoich powieści. O tym, że takie miejsce istnieje, dowiedziałam się dwa lata temu, kiedy byłam w okolicy z klubem fotograficznym. Wtedy nie udało nam się wejść do środka bo trwał remont. Jako, że wszystkie miejsca związane z Lucy Maud mnie fascynują, wróciliśmy tam żeby zobaczyć gdzie pisarka spędziła kawał swojego życia. Tym razem zwiedzać się dało i było warto!

Lucy Maud przyjechała do Leaskdale w 1911, niedługo po tym, jak wyszła za mąż za Ewana Macdonald’a, który został pastorem w miejscowym kościele prezbiteriańskim. Lucy Maud mieszkała w tym domu 15 lat i tu się urodzili jej dwaj synowie, Chester i Stuart. Kiedy Lucy Maud przybyła do Leaskdale, była już znaną autorką Ani z Zielonego Wzgórza, którą wydano trzy lata wcześniej i która stała się bestsellerem i otworzyła drogę do kariery pisarskiej Lucy Maud. W 1926 roku Lucy Maud wraz z rodziną przeprowadzili się do Narval w Ontario, gdzie mieszkali do 1935, kiedy to Ewan Macdonald zrezygnowal z kariery pastora. Para przeprowadziła się wtedy do Toronto, aby być bliżej synów. Lucy Maud Montgomery zmarła w Toronto 24 kwietnia 1942 roku i została pochowana na Wyspie Księcia Edwarda, na cmentarzu w Cavendish, w pobliżu jej starego domu.

Dom w Leaskdale jest obecnie własnością Lucy Maud Montgomery Society of Ontario, podobnie jak kościół, w którym służył jej mąż. Oba obiekty można zwiedzać, w lecie w każdy weeknd a w poza sezonem trzeba się wcześniej umawiać. Dom przez jakiś czas był wynajmowany, ale parę lat temu przeszedł gruntowny remont i został przywrócony do stanu w jakim był, kiedy mieszkała tam Lucy Maud. Niestety, wszystkie meble i inne rekwizyty nie pochodzą z kolekcji autorki a są zbieraniną z różnych aukcji, datków i sklepów z antykami. Jedynym oryginalnym eksponatem jest torba lekarska, która należała do doktora, który przyjął wszystkie porody Lucy Maud (oprócz dwóch synów, o których wcześniej wspomniałam, Lucy Maud miała jeszcze jednego syna, który się urodził martwy).

originalna torba lekarska

farma na przeciwko – ulubiony widok z okna

Na szczęście dom, jego wyposażenie oraz ogród często pojawiały się w dziennikach Lucy Maud, więc muzeum zostało odtworzone według szczegółowych zapisów autorki, która opisywała takie detale jak kolory i wzorki tapet, materiały, które zdobiły dom oraz ustawienie mebli. Poza tymi szczegółowymi opisami, Lucy Maud zostawiła po sobie sporą kolekcję zdjęć, na których też często pojawiały się dom i jego wyposażenie. Oprócz swojego domu, Lucy Maud fotografowała głównie swoich synów oraz okolicę w której mieszkała. Kolekcja zdjęć nie tylko stanowiła świetne źródło dla stowarzyszenia, które dom przywracało do życia, ale też pozwala zwiedzającym podglądnąć autorkę w jej prywatnym życiu. Muszę przyznać, że bardzo mi się całe muzeum podobało i uważam, że stowarzyszenie zrobiło kawał dobrej roboty. Pewnie się tam znowu wybierzemy bo na pewno znajdą się chętni, którzy będą chcieli żeby ich tam zabrać a i my z przyjemnością jeszcze raz popatrzymy na dom i zdjęcia. No i mam nadzieję, że uda mi się zrobić trochę lepsze zdjęcia, bo tym razem mi się zepsuł obiektyw z szerszym kątem i mało co mi weszło w kadr.

gabinet pastora

widok na jadalnie z klatki schodowej

——————

Wiadomości na temat Lucy Maud Montgomery pochodzą ze strony Lucy Maud Montgomery Society of Ontario oraz ze strony The L.M. Montgomery Institute of U.P.E.I.

——————-

okoliczne pola

Jak wcześniej wspominałam, mam spory sentyment do Ani z Zielonego Wzgórza, więc wszelkie miejsca związane z książką, autorką i filmem mnie zawsze wabią. Dzięki temu mam już ich małą kolekcję i postaram się nią tu podzielić w następnych odcinkach.

Pierwszą poważną książką, którą przeczytałam były Dzieci z Bulerbyn i miałam chyba wtedy jakieś 7 lat. Pamiętam, że byłam bardzo dumna, że skończyłam sama tak grube tomisko i cieszyłam się, że tyle jeszcze innych wspaniałych książek przede mną. Miałam uczucie, że zaczynam właśnie ekscytującą przygodę, która przyniesie wiele wspaniałych wrażeń i doznań. Podobne uczucie miałam jak skończyłam czytać pierwszą powieść po angielsku i potem po turecku. Nowy świat stawał przede mną otworem i czekał żeby go zagłębiać i poznawać.

Od czasów Dzieci z Bulerbyn które swoją drogą przeczytałam jeszcze wiele razy, mam na koncie wiele przeczytanych książek wszelakich i różnorakich. Czytanie nałogowe wiąże się z nałogowym kupowaniem, na które to cierpi również mój mąż. W związku z tym, nasz dom jest zawalony książkami, część stoi na dwóch obecnie działających regałach, ale znaczna część zalega w pudłach na werandzie i czeka na swoje miejsce na półkach, których jeszcze nie ma w pokoju, który będzie ich domem a na razie jest w stanie wiecznego remontu. Do niektórych książek wracam, do innych nie, ale i tak nie potrafię się z nimi rozstać. Kilka razy przebierałam, wybierałam i decydowałam, które można oddać / sprzedać / zamienić, ale zawsze jakoś tego nie było za wiele. Także nasza kolekcja słowa drukowanego rośnie i wzrasta niezmiennie.

Mamy niezłą kolekcję powieści po polsku, angielsku i turecku, słowników, książek naukowych K, książek kucharskich, fotograficznych, wszelakich poradników na temat hodowli dzieci i ogródka, poradników dla majsterkowicza i oczywiście stolarza oraz troche różnych albumów. Do tego dochodzą czasopisma, które oboje prenumerujemy – fotograficzne i stolarskie oraz tygodnik Maclean’s. Żeby to wszystko gdzieś ładnie ułożyć, przydałby nam się osobny pokój – biblioteka, gdzie wszystko by ładnie było poukładane a w kącie stał wygodny fotel z podnóżkiem do czytania.

Oczywiście na takie luksusy nie mamy szans, więc jakoś znowu trzeba będzie poupychać całą tę makulaturę po kątach. Wydawałoby się, że rozsądni ludzie przestaliby kupować i przynosić do domu kolejne tomy, ale niestety do rozsądnych nie należymy, choć staramy się bardzo ograniczyć ilości zdobywanych dzieł oraz oboje korzystamy namiętnie z biblioteki miejskiej. A kolejnym krokiem do tego, żeby nie przybywało tak wiele i szybko, było nabycie eczytacza przeze mnie i dla mnie. Bo K sie na razie wzdryga i odżegnuje. Nabyłam więc to urządzenie, choć nie ukrywam, że z pewną taką nieśmiałością. Trochę się ośmieliłam po wizycie u nas Anety, która przywiozła swojego Kindla, o którym u siebie kilkakrotnie pisała i którego  to sobie mogłam dokładnie obejrzeć i mi Aneta opowiedziała trochę jak to działa i co się z tym robi i gdzie się zdobywa takie książki. Już miałam kupić Kindla, jak zobaczyłam na stronie torontońskiej biblioteki, że format książek, który oni mają nie działa na Kindle tylko na Kobo. Tak więc decyzja, który czytacz mam kupić została podjęta za mnie. Pozostało tylko kupić i używać. Więc kupiłam i używam kobisia od jakichś paru tygodni.

Na razie przeczytałam jedną całą powieść, którą pożyczyłam z biblioteki. I jak na razie mam uczucia mieszane. Na pewno urządzenie ma mnóstwo racjonalnych i praktycznych zalet i rozwiązań: to że można mieć na raz ze sobą tyle różnych tytułow w różnych językach, że jest lekkie, że tak łatwo można kupować powieści w innych językach i nie płacić za przesyłkę, że ma słownik wbudowany, że jest sporo darmowych tytułów, że pożyczanie książek z biblioteki jest niesamowicie łatwe i nie trzeba pamiętać o dacie zwrotu bo książka sama znika z czytacza (co może być denerwujące, jak się ma jeden rozdział do skonczenia i by się świadomie chciało zwlec z oddaniem i zapłacić te 0.40 kary). I z tych wszystkich racjonalnych powodów kobisia lubię i będę używać. Ale niestety nie mogę się zdeklarować, że już nie kupię żadnej książki i że od dzisiaj tylko na czytaczu będę czytać. Brakowało mi papieru, brakowało mi kartkowania do przodu, tak żeby podglądnąc co się będzie działo (wiem ze taka opcja jest, ale to jakoś inaczej jest) oraz kartkowania po skończeniu powieści żeby sobie przypomnieć i utrwalić ciekawsze momenty…Tak więc dalej jestem zadowolona, że kobisia kupiłam, będę z niego na pewno dużo korzystać, zwłaszcza jak wrócę do pracy i będę znowu czytać w metrze, będę pożyczać powieści z biblioteki i pewnie też będę kupować ebooki w różnych językach, ale jakoś nie czuję tego samego co czułam po przeczytaniu Dzieci z Bulerbyn czy pierwszej powieści po turecku. Choć kto wie, może z czasem kobiś zapracuje na głębsze uczucie z mojej strony.